Cykl opowiadań "Droga w nieznane"
składa się z następujących części:
1. *** Moja babcia *** (2008 r.)
2. *** Droga w nieznane *** (2023 r.)
3. *** Tata śpi *** (2023 r.)
4. *** Przecież to jeszcze dziecko *** (2023 r.)
5. *** Droga do Polski *** (2023 r.)
©Copyright Natalia Korzeniowska
*** Droga do Polski ***
W roku 1938, w Kazachstanie, w rejonie Kiellerowskim - według Narodowego Spisu Powszechnego Ludności - mieszkało 21319 osób, w tym 12353 pochodzenia polskiego oraz 4915 narodowości niemieckiej.
Skala deportacji, które miały miejsce w 1936 roku (były to czasy „stalinowskich czystek etnicznych”) przeraża mnie do dzisiaj, lecz wiedząc, czego ci ludzie dokonali na zesłaniu, rozpiera mnie duma.
W latach 60. i 70. XX wieku losy zesłańców wyglądały już na bardziej stabilne. W końcu i tu dotarła cywilizacja. Ludzie wyróżniali się niezwykłą pracowitością i dbałością o swoje miejsce pod słońcem. Po cichu, po kryjomu dbali o swoją kulturę, o wiarę przodków. Wprawdzie nie było jeszcze wspólnego obchodzenia świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, jedynie w gronie rodziny, kobiety spotykały się coraz częściej w domach prywatnych - dyskretnie - na wspólną modlitwę. Żeby nie wywołać podejrzeń, zmieniały miejsca spotkań. Moja babcia nie jeden raz gościła u siebie swoje przyjaciółki.
Dzieci chrzciła najstarsza z kobiet, tak zwana „babcia”, która pamiętała, jak to powinno wyglądać. Brała na siebie obowiązek księdza. Rodzice pragnęli, by ich dziecko było pod opieką Boga i miało rodziców chrzestnych.
Pamiętam czas, kiedy babcia mieszkała z nami. Wieczorem odbywała się wspólna modlitwa, odmawiano „Ojcze nasz”, a obok na krześle leżały przygotowane plecak i ubrania do szkoły - także czerwona chusta pioniera. We mnie zaczynają rodzić się pierwsze wątpliwości. Kim ja jestem? Wiem, że pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, nie rozumieć. Babcia oszczędzała mnie, nie mówiła o wszystkim, tylko tyle, ile dziecko może bezpiecznie unieść.
Wielkanoc. Babcia wczesnym rankiem zabiera mnie na ganek i opowiada, że tylko w Wielkanoc na niebie dochodzi do Cudu. O tym świadczy słońce, które w tym dniu, o tej porze, jest tak niezwykłe, że można patrzeć na nie bez przeszkód, że nie razi w oczy i bawi się promieniami. Podziwiam to wszystko. Wypatruję cudu na niebie. Potem wracamy z babcią do domu, opowiadam o tym niezwykłym wydarzeniu i witamy rodzinę mówiąc o Zmartwychwstaniu. Teraz to rozumiem. Babcia nie mogła pójść do kościoła i dlatego pragnęła, żebym chociaż w ten sposób poczuła niezwykłość tego Święta. Później, kiedy zamieszkałam w Polsce, też starałam się o tym pamiętać i z samego rana w Wielkanoc szukałam tego niezwykłego słońca babci, które niosło dobrą nowinę.
W wieku 10 lat zaczęłam świadomie rozumieć, kim jestem i jakie mam korzenie. Pewnego dnia nauczycielka niemieckiego zaprosiła mnie do gabinetu. Miałam jej pomóc przynieść materiały do nauki i wtedy zobaczyłam na jej biurku mapę Polski. Wyobrażam sobie teraz, jak musiałam ją prosić o tę mapę, że zgodziła się mi ją oddać. Zawiesiłam ją nad swoim łóżkiem i marzyłam, że kiedyś wyjadę do Polski. Zupełny absurd na tamte czasy. W latach 80. to były marzenia nie do spełnienia. Ale ja ciągle w to wierzyłam. Z pomocą babci miałam już parę książek polskich i słownik. Potem babcia załatwiła mi korepetycje u pewnej pani, która według babci znała język polski bardzo dobrze. W ten sposób nauczyłam się czytać po polsku. To była niesamowita radość.
Rok 1982. Osoby wierzące zwróciły się do władz z prośbą o wydanie pozwolenia na budowę kościoła w centrum miejscowości Kiellerowka. Udało się, przyszła zgoda, ale na pewnych warunkach Moskwy. To nie będzie kościół, tylko dom modlitwy. Na zewnątrz żadnej symboliki religijnej, nawet drewnianych poprzeczek w oknach przypominających kształt krzyża. Kolejny warunek, że ten dom musi znajdować się na obrzeżach miejscowości, jak najdalej od centrum.
Rok 1984. Zakończono budowę domu modlitwy, wykonaną na koszt mieszkańców. W ten sposób udało się odzyskać to, co ludziom odebrano siłą.
Przyszedł czas wstąpienia w szeregi komsomołu. Świadomie odmówiłam. Moje zachowanie wywołało falę niezadowolenia w szkole. Byłam wzorową uczennicą i taka postawa była nie do pomyślenia, lecz podświadomie czułam, że na pewne rzeczy mogę już sobie pozwolić.
W latach 90. zaczęli przyjeżdżać do nas nauczyciele języka polskiego. Mimo problemów życia codziennego, kiedy młoda Republika Kazachstanu próbowała stanąć na nogi po rozpadzie Związku Radzieckiego, mimo narzucania nam w szkołach, w pracy, nauki języka kazachskiego, mimo tego wszystkiego, panowała w nas radość. Cicha radość z tego, że mamy już prawie kościół, któremu nadano nazwę św. Franciszka z Asyżu, możemy się uczyć legalnie ojczystego języka. Na dodatek zaczęły się pierwsze wyjazdy młodzieży do Polski. Mieliśmy namacalny kontakt z naszą Ziemią Obiecaną i mogliśmy marzyć, że kiedyś ją zobaczymy. Każdy z dumą mógł o tym mówić.
Poszłam do technikum w dużym mieście, daleko od domu, gdzie większość uczniów była pochodzenia rosyjskiego, mniejsza tatarskiego. Pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego, wieczór talentów. Każdy mógł się czymś wykazać. Prezentowano patriotyczne wiersze - wciąż radzieckie, śpiewano popularne piosenki. A ja dumnie czytałam wiersz Władysława Bełzy, zapowiadając, że to jest polski wierszyk dla dzieci: „Kto ty jesteś? Polak mały”. Do tej pory, kiedy to wspominam, czuję to uczucie dumy z tego, kim jestem. Na sali, oprócz tłumu słuchaczy, parę osób było z mojej miejscowości, które powiedziały później, że są ze mnie dumni. Pamiętam te niewyraźne miny nauczycieli, jakby się domyślali, że ten wiersz ma drugie dno. Reszta klaszcze, zawsze to coś innego dla nich. Dobrze, że nie wiedzą, o co mi chodziło. Teraz z perspektywy czasu myślę, że miałam szczęście, że wtedy jeszcze nie znałam piosenki „Mury”. Moja wolność mogłaby się skończyć inaczej. Mogłabym nigdy nie wyjechać do Polski.
Próbuję się buntować przed nauką języka kazachskiego czy ideologią Lenina. Nie mogli pewnie tak szybko wycofać jej z programu nauczania. Opowiadam, zdaniem wykładowców, „brednie”, że nie muszę się tego uczyć, bo i tak wyjadę do Polski. Co do języka kazachskiego, przyznam, że nie miałam racji. Powinnam była się uczyć, znajomość języków jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Postraszono mnie nawet wyrzuceniem z technikum. Obiecałam nie wypowiadać publicznie swojego zdania i swoich marzeń. Nie mogłam tego zrobić rodzicom. Zostałam.
W latach 90. zaczęły się pierwsze wyjazdy rodzin niemieckich na stałe do Niemiec. W dużych miastach powstają Wspólnoty Polskie. Mówią, że pojedyncze rodziny też wyjeżdżają do Polski. Poczuliśmy wolność i nadzieję na spełnienie swoich marzeń.
Mając niespełna 18 lat, choć wiem, że w tym wieku nie wypadało, zapragnęłam być ochrzczona w kościele. Jako małe dziecko, podobnie jak inne, byłam ochrzczona przez pewną wierzącą kobietę. Następnego dnia po moim dorosłym już chrzcie, o poranku odeszła moja kochana babcia. Myślę, że odeszła w spokoju…
W 1997 roku udało mi się wyjechać do Polski. Pięć dni podróży pociągiem sypialnym, pięć dni rozmyślań, pięć dni oczekiwań. Mimo wszystkich przygód, to, co mnie później spotkało, było tego warte.
Poznań. Wspólnota Polska. Gmina, która miała mnie przyjąć, rozmyśliła się i nie przejmowała się moim dalszym losem. Miesiąc poszukiwań swojego miejsca pod słońcem, na własną rękę, nie przyniosło skutku. Mieszkałam przez ten czas u rodziny, u siostry mojej bratowej w Policach. Pożyczone pieniądze na wyjazd kończą się. Postanowiłam jeszcze spotkać się z rodziną ze strony taty z Lubania, którą odnaleźliśmy wcześniej przez Czerwony Krzyż. Niestety, trzeba będzie wracać.
Nie wiem dlaczego, ale wciąż miałam nadzieję na cud. Była druga połowa marca. Na dworcu w Szczecinie, gdzie były tłumy ludzi, nagle pojawiła się przede mną starsza kobieta. Wyglądała nietypowo, jak na to miejsce. Ubrana w niebieską podomkę, w kwiatuszki, nie miała bagażu, siwe włosy zaczesane do tyłu, ciepłe spojrzenie. Popatrzyła prosto w moje smutne oczy i powiedziała „Jutro będzie lepiej…”, i nagle znikła. Może to babcia czuwała nade mną? Dojechałam do Lubania nie wiedząc jeszcze, że to będzie ostatni przystanek mojej tułaczki. Rodzina przyjęła mnie życzliwie i po rozmowach w urzędzie, z radną miasta Lubania, postanowiono, że zostaję. Pomoc lokalnej telewizji i gazety „Ziemia Lubańska”. Jestem bardzo wdzięczna, że dostałam taką szansę i spełniło się nie tylko moje marzenie, ale i mojej ukochanej babci. Dziękuję za to tym, którzy mi pomogli. Nie ze wszystkimi mamy kontakt, życie nie jest łatwe, gubimy się po drodze, ale o wszystkich pamiętam. Moi rodzice przyjechali do mnie nieco później - na zaproszenie władz miasta. Moja mama odzyskała swoje prawdziwe imię. Musiała czekać 55 lat, żeby oficjalnie zostać Zofią, tak jak sobie tego życzyli jej rodzice. Spotkaliśmy tu bardzo dużo życzliwych ludzi, mamy wielu przyjaciół. Związek Sybiraków zaopiekował się nami. Dzięki nim i wspólnym spotkaniom pielęgnowana jest przeszłość ludzi pokrzywdzonych przez represje stalinowskie.
Historia mojej rodziny jest podobna do innych, których spotkał taki sam los, deportacja na Syberię. Rządy totalitarne zmusiły ludzi do życia w niezwykle ciężkich warunkach i na „nieludzkiej ziemi”, ale mimo wszystko potrafili przeżyć, przetrwać, puścić korzenie w nowym miejscu i nie poddać się trudnościom losu. Zachować i przekazać swoją kulturę i wiarę kolejnym pokoleniom. Jestem z nich dumna…
Naród polski rzeczywiście jest niezłomny, a Polska niepodległa. Nie wyrzekajmy się naszych tradycji, naszej wiary, kultury. Szanujmy się i kochajmy nasz kraj. Mamy to wszystko na wyciągnięcie ręki. Pamiętajmy, że gdzieś daleko stąd inni mogą o tym tylko marzyć. Mamy z czego być dumni.
Pamiętam, że podczas mojej pierwszej wycieczki do Gdańska zrobiło na mnie duże wrażenie Europejskie Centrum Niepodległości. Nie zapomnę odważnego spojrzenia młodych osób na zdjęciach z tych czasów. Wiedzieli czego chcą - zmienić swój kraj i odzyskać wolność.
Idąc wtedy chodnikiem w Gdańsku i czytając te słowa w różnych językach „Drogi do wolności” myślałam o tym, że mój przyjazd do Polski też był dla mnie taką drogą do wolności - moją i moich rodziców. Każdy z nas pisze swoją historię. To babcia mnie naprowadziła na tę drogę, dodała odwagi, chociaż miałam pewne wahania i niepewność. Ale moja babcia była pewna, wiedziała, że nic gorszego niż to, co sama przeżyła, już mnie spotkać nie może. Dziękuję Ci babciu. Dzięki Tobie odnalazłam moją drogę do Polski, do naszej Ziemi Obiecanej. W przypadku mojej rodziny do naszej Ziemi Lubańskiej.
------------------------------
*** Natalia Korzeniowska ***
*** Tato śpi ***
Rok 1936. Późna jesień. Pociąg, w którym się mieściło około 600-900 osób, dociera do stacji kolejowej Tajynsza w Północnym Kazachstanie. To była druga fala zesłań z Ukrainy, z Wołynia - nie tylko Polaków, również Niemców. Podczas pierwszej fali, w czerwcu tego samego roku, w ciągu 21 dni na tę stację przybyło 40 takich pociągów. Pociągami przybyły też zwierzęta zesłańców. Miały być one wykorzystane do przeżycia i założenia później kołchozów.
Rózia z rodziną wysiada z pociągu i jak wszyscy cieszy się na widok studni z żurawiem. Tłok przy studni, ale każdy, kto ma jeszcze siłę, chce się napić wody, chociaż łyczek… Dookoła kilka domków, a dalej tylko step i błękitne niebo. Nareszcie niebo nad głowami, co daje odrobinę nadziei na przeżycie.
Władza żelazną ręką panuje nad chaosem. Kobiety i dzieci ładują do ciężarówek, a mężczyźni idą za nimi posłusznie i prowadzą zwierzęta. Docierają do miejsca, gdzie mówią im, że tutaj będzie ich „nowy dom”. Step, porośnięty wysoką trawą ostnicą, namioty, w których mają zamieszkać po kilka rodzin. Brak wody, zimno, komendant i nic nie przypomina tutaj domu, nic… Tylko mały gaj z brzózkami, samotny wśród stepów, patrzy na nich z litością i próbuje się uśmiechnąć… Dzięki brzózkom miejscowość nazwano „Podlesnoje”, czyli pod lasem, chociaż to była tylko mała namiastka lasu.
Mija pierwszy najtrudniejszy rok. Zrobiono studnie, po pracy w kołchozie budowano ziemianki. Nauczyli się wiele: robić cegły „saman” z gliny, słomy i nawozu, palić w piecach suchym nawozem, rozpalać piec pożyczonym ogniem od sąsiadów, mieszkać po 2-3 rodziny w ziemiance, zanim wybuduje się kolejną, radzić sobie z zimą, gdy są nieludzkie mrozy, w nieludzkich warunkach, meldować się komendantowi codziennie, że jeszcze żyjesz i jesteś, ugotować coś z niczego i przeżyć zaciskając pasa i zęby… i modlić się po kryjomu… Musieli odrodzić się na nowo, również wewnętrznie, mieli tak ciężki krzyż, że bez Boga nie dali by rady go udźwignąć…
Nie wszyscy, lecz większość, doczekała wiosny, Rózia z rodziną też i doczekała się kolejnej, z którą do jej serca zawitała miłość, bo tylko miłość dodaje siły i daje nadzieję.
Rok 1939. Rózia bierze ślub z Bolesławem Jaworskim.
Rok 1940. Cieszą się córeczką-kruszynką Kazią, lecz odgłosy wojny zakłócają ich szczęście. Coś wisi w powietrzu.
Rok 1942. To było to, właśnie to będzie spędzać jej sen z powiek. Mobilizacja do „Armii Pracy”, tylko nazwijmy rzeczy po imieniu: „Obóz pracy”. W Rosji lubią „piękne” hasła do tej pory, tak jak teraz, zamiast „wojny” - „operacja specjalna”… To była praca w zakładzie metalurgicznym w łagrach, mobilizowali tylko mężczyzn zesłańców – Niemców i Polaków. Rózia żegna swojego Bolka i wkrótce rodzi córeczkę Bronię. Rózia po porodzie nie daje rady przyjść do pracy do kołchozu. Przyjeżdża brygadzista na koniu i puka do okna: „Czemu nie przyszłaś do pracy, Jaworska?”. „Urodziłam dziś dziecko…” Brygadzista zdenerwowany pociągnął batem po ścianie: „A co mnie to obchodzi, powieś dziecko na brzozie i masz być w pracy!” Często to potem wspominała, udało się ją wybronić - świat nie bez dobrych ludzi.
Rok 1944. Po przepłakanych nocach i po modlitwach wysłuchanych u góry, które trzymały Rózię przy życiu, tak samo jak córeczki, Bolek wrócił do domu… czekać na szybką śmierć. Wycieńczony, chory, ale szczęśliwy. Wrócił tam, gdzie już miał nie wrócić.
Rok 1945. Rózia i rodzina robią wszystko, aby Bolka postawić na nogi. Lecz, gdy brakuje wszystkim wyżywienia i trzeba cały czas pracować, nie da się za wiele zrobić. Nareszcie świat obiegła wieść, że wojna się skończyła, a ku radości Bolka i Rózi - urodziła się Zosia. Rodzice pracują w kołchozie. Dzieci uwielbiają tatę, który mimo, że jest schorowany, zawsze się uśmiecha na ich widok. Ma swoją Rózię obok i córeczki-perełeczki, i już nic innego się nie liczy. Tylko po cichu liczy dni do końca…
Rok 1947. W polu czeka krzyż, będzie nad Bolkiem. Kołysze się trawa wypłowiała, może nie przypadkiem jest symbolem wdów, bo przypomina siwe włosy… Rózia przy nadziei żegna swojego kochanego Bolka. Jeszcze jest z nią, leży pośrodku pokoju. Rodzina się żegna, w grobowej ciszy szeptem powtarzają „wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie...”, a dwuletnia Zosia chodzi dookoła trumny, stojącej na taboretach i pyta co chwilę Rózię „Mamo, tato śpi?…”
„Śpi…”
PS.
W opowiadaniu występują członkowie mojej rodziny:
Rozalia Jaworska(Rózia) - moja babcia
Bolesław Jaworski(Bolek) - mój dziadek
Kazimiera(Kazia) i Bronisława(Bronia) - moje ciocie
Zofia(Zosia) - moja mama
------------------------------
*** Natalia Korzeniowska ***
*** Droga w nieznane ***
Rok 1936. Wieś Polijaniwka (ukr. Поліянівка) na Ukrainie w obwodzie żytomierskim rejonie nowogrodzkim, gdzie mieszkało dużo Polaków. Dziś ta wieś liczy 346 mieszkańców.
18-letnia Rózia śpiąc przewraca się z boku na bok. Niepokojące myśli szarpią ją, słyszy przerażające krzyki, straszny hałas i nie może się obudzić. W końcu udało się wyrwać ze snu. Usiadła na łóżku i próbuję sobie wytłumaczyć sen.
Słyszy jak ojciec z matką rozmawiają, nie śpią. Wczoraj wieczorem dotarły do nich słuchy, że w sąsiedniej wiosce ludzi zabierają z domów i wywożą, bo są wrogami ludu. Część osób próbuje uciekać do lasu. Biorą ze sobą zwierzęta domowe, krowy. Jest chaos. W wioskach wyłapują ludzi na drogach. Władza je ściga. Lada chwila mogą być tu. Co robić? Czemu i gdzie mamy uciekać z własnych domów? Matka nie może w to uwierzyć. Ojciec, człowiek kochający ludzi, też patrzy przed siebie i nie dowierza w to co mówią. Czemu mają ich łapać. Nie są zachwyceni nową władzą, ale komu mają przeszkadzać. Pracują sobie tak jak zawsze, ciężką pracą zarabiają na życie całą rodziną. Czy to jest jakieś przestępstwo? Rózia się wtrąciła, że dotyczy to głównie Polaków, że władza czuje zagrożenie, są podejrzani o szpiegostwo. Ojciec spuszcza wzrok, dalej z niedowierzaniem kręci głową.
Nocną ciszę przerywa dźwięk ciężarówki na podwórku. Ktoś wali z całą mocą w drzwi. Wyciągają rodzeństwo z łóżek, śpiących mocnym snem po ciężkiej pracy. Facet w mundurze celuje do nich, każe pakować się i to szybko. Matka z drżącymi rękoma próbuje pakować jakieś rzeczy, ubrania, wkłada chleb do chusty i zawiązuje. Drugi mężczyzna z bronią skierował się do Rózi, która miała mętlik w głowie i powiedział, gdy tylko spróbuje uciec zabije całą jej rodzinę, więc... wszyscy są na ciężarówce... Tobołki-towarzyszy długiej podróży są obok i wyruszają w drogę w nieznane…
Rózia po kryjomu robi znak krzyża, chowa oczy, żeby żołnierz nie wyczytał z oczu jej myśli… gdy zwraca się do Boga i prosi aby czuwał nad całą rodziną, tuli się do brata, serce bije tak głośno, że się boi, że to usłyszą … Brat ściska w kieszeni ich wspólne zdjęcie, które zdążył zabrać.
Hałas, ten sam ze snu, stacja kolejowa, krzyki ludzi, przerażone oczy dzieci, tłumy, okrzyki żołnierzy, słychać strzały, gwizd lokomotywy, są tu też inne rodziny z wioski…
Rok 2021. Moja babcia miała na imię Rozalia Jaworska, z domu Szyszkowska. Jestem w Szymbarku, zwiedzamy Dom Sybiraka z łagrem. Idziemy z grupą w ciszy przez barak, gdzie pokazują warunki w łagrach. Potem zmierzamy do pociągu towarowego z olbrzymią gwiazdą na czole lokomotywy. Wywożono im Polaków na Syberię. Koła są w kolorze czerwonym, tak samo, jak gwiazdy na wagonach. Patrząc na nie, widzę krew tych< co nie przeżyli tego zesłania. Targają mną dziwne uczucia, przecież to nie są moje osobiste wspomnienia, nie przeżyłam tego, ale czuję ból, ból mojej babci, wystraszonej młodej dziewczyny, ból całej mojej rodziny, która w tym bólu trzymała się razem, tuląc się w bezradności, ból każdego kto był w takich wagonach. Ból jest tak przenikliwy, że nie mogę powiedzieć ani słowa, trzymam się z boku od wycieczki i widzę przed oczami to, co wydarzyło się wtedy. Boję się, że ktoś mnie teraz o coś zapyta, bo nie jestem w stanie rozmawiać. Mąż trzyma się z dala widząc, co przeżywam.
Spojrzeniem dziękuję mu za to.
Rok 1936. Facet w mundurze oficerskim NKWD z satysfakcją zamyka drzwi wagonu pociągu towarowego(bydlęcego). Klamka zapadła. „Przykaz” został wykonany. Jest pewnie święcie przekonany w słuszności tego, co robi, a gdy będzie miał chwile wahań, że to jest nieludzkie, widząc męki zwykłych ludzi, będzie się tłumaczyć, że tylko wykonywał rozkaz. Tak jest najłatwiej…
Miesiąc w pociągu. Bez prawa wyjścia z pociągu, toaleta to otwór w wagonie pośrodku. Jeśli umarło dziecko, też było wyrzucane przez ten otwór. Przerażenie, głód, choroby, wycieńczenie. Wreszcie dotarli. Nie wiedzą gdzie, ale mogą już wyjść. Znowu ciężarówkami zawieziono do miejsca docelowego, tutaj zostaną już na zawsze. Szczere pole, zimno, wściekły brygadzista Rosjanin na koniu z batem w ręku z pomagierami i setki przerażonych ludzi, którzy już w mniejszym składzie dotarli tam, gdzie nie zamierzali dotrzeć - do północnego Kazachstanu, czyli na Syberię.
Może dlatego babcia nigdy nie jechała później pociągiem, tylko autokarem, gdy córki wyprowadziły się do dużego miasta Karagandy. Może dlatego?
Rok 2023. Czytam archiwa z „Księgi pamięci”. Powody zesłania w 1936, czy rozstrzelań w 1937-38: polskie pochodzenie, „kurkul”, czyli rolnik z własnym gospodarstwem rolnym, osoba duchowna lub wykształcona, więc jest niebezpiecznym elementem dla społeczeństwa.
Wysiedlono tysiące ludzi z wiosek, które liczyły około 300-700 mieszkańców. Czy to rzeczywiście były ogniska terrorystyczne, które były zagrożeniem politycznym dla władzy?…
Każda decyzja o zesłaniu zawierała adnotację, że ta osoba została pozbawiona praw wyborczych, nawiasem mówiąc - pozbawiona jakichkolwiek praw człowieka.
PS.
We wrześniu 1936 roku została przymusowo wywieziona z Ukrainy do Północnego Kazachstanu rodzina Szyszkowskich w następującym składzie: Onufry, Paulina, Bolesław, Adela, Bronisława i moja babcia Rozalia…
-----------------------
Natalia Korzeniowska
*** Moja babcia ***
Ciemność przeokropna, drewniana podłoga? Czy jestem na scenie? Nie wiem, co to może być? Wystawię ręce przed siebie, może namacam wyjście. Pusto… Tylko schody...
Światło! Moje oczy! Jakie niezwykle jasne słońce, a ja jak zwykle idę do babci. Lubię do niej przyjeżdżać. Ta wieś, jak cudny kącik, podarowany przez Boga. Niewiele jest wśród kazachskich bezgranicznych stepów takich miejsc, gdzie zebrały się w korowód prawdziwe brzozowe gaiki. Dla tutejszych mieszkańców ten krajobraz - piękność najcudowniejsza. Ludzie lgną ku niej, nie chcą żyć obok, zamieszkali wśród tych brzózek, żeby się napatrzeć, nawdychać.
A oto ja, idę znanymi mi ścieżkami i zachwycam się. Ale jakoś dziwnie tak dzisiaj, pusto. Tak jakby pochowali się wszyscy po swoich podwórzach i żeby nie przeszkadzać sobie nawzajem, obserwują niebo. Ach, niebo! Chcesz mi coś powiedzieć, ale ani obłoku, ani chmurki, nie ma na czym oka zawiesić, a jednak przyciągasz moje spojrzenie. Zobacz tylko, jakie lasy są szczęśliwe z twego powodu, brzózki-ślicznotki kołyszą się w tańcu, kokietują z tobą, a kwiaty przy drodze są uśmiechnięte, może mnie poznały?
Ehh Babciu, babciu, stęskniłam się za Tobą! Jesteś moją jedyną babcią, ta druga nie poznała mnie, nie zdążyła... Kto by pomyślał! Wywieźli Was w 1936 z polskich miejscowości z Ukrainy, rzucili w gołe kazachskie stepy, jedynie z tobołkiem w ręku. Niemcy, Polacy, Żydzi z różnych zakątków, dla wszystkich jedna diagnoza – niemiarodajni, wrogowie narodu. A lekarstwo – sprawdzone historią – zesłanie. Jak pas w wychowaniu dzieci, może akurat pomoże. O nieee..., w życiu nie uderzę swego dziecka. Myśleli, że na zesłaniu zmądrzeją, no pewnie, jak tu nie zmądrzejesz, gdy na dworze mróz 40 stopni a w ziemiance po 2-3 rodziny się gnieździ. Dobrze, że wywieźli we wrześniu, zdążyliście się pobudować, bo później przecież ziemia skrzepnięta mrozem. A ludzie wytrwali, jak kocięta - ten co silniejszy - przeżył, a ten co słabszy...
Niech spoczywają w pokoju!
Lecz dzisiaj ziemia jest ciepła, na trawie szczodrze rosną kwiaty, dlaczego tylko wcześniej nie zauważałam ich piękna? Patrzą na mnie, nie mogą się oderwać, a ich zapach ciągnie się śladem za mną, czuję go za sobą, jeszcze jedno skrzyżowanie i będę u babci.
Kochana moja, zawsze myślę o tym, jak Ty to wszystko przeżyłaś: przy nadziei będąc męża pochowałaś, wrócił z obozu pracy bardzo chory, dwie córki młode w wieku 33 i 45 lat w ostatnią drogę odprawiłaś, wnuk – sierota, łobuz, był na twoim wychowaniu. Ale dzielna jesteś. Będę taka jak Ty! Zaraz wejdę do domu i się ucieszysz na mój widok. Nakarmisz, jak zwykłe po podróży, pójdziemy do sąsiadki, będziesz chciała się pochwalić, że przyjechałam do Ciebie. Będziecie rozmawiać ze sobą w swoim specjalnym dialekcie, mieszanka polskiego z ukraińskim, a ja będę słuchać was, znieruchomiała, świadoma swoich korzeni. Nie wiem jakim cudem udało wam się go tu zachować, gdy wszystko co nierosyjskie jest surowo zabronione?! Myślę, że to właśnie te brzozy schowały was od świata zewnętrznego, w podziękowaniu, że zauważyliście ich piękno. Później starannie przygotujesz obiad, powspominamy sobie jak mieszkałaś z nami, jak plotłaś mi warkocze. Przecież, gdy wyjechałaś obcięli mnie na chłopaka, do tej pory nie cierpię krótkich fryzur! A pamiętasz – to właśnie ty nauczyłaś mnie alfabetu w kilka dni, ależ mama się zdziwiła, gdy wróciła z pracy, a ja już czytałam. Lubię czytać… A wieczorem długo będziemy rozmawiać o dawnych dziejach, przy świecach... Lubisz świece, są takie niezawodne! Lubię, gdy śpiewasz polskie lub ukraińskie pieśni, w nich cała tęsknota Twoja, czuję ją całym sercem, aż ciarki przechodzą. Wiem, przez całe swoje życie tęskniłaś za swoją ojczyzną. I ciągle wierzysz, że to ja kiedyś wyjadę do Polski. Ale Ty dziwna jesteś! Czy jestem tam komuś potrzebna? Kim jestem? To nasz z Tobą dylemat. Później się pomodlimy po polsku, to ty mnie nauczyłaś, nauczyłaś mnie wiary w Boga. Wiem, że twe serce się cieszy, kiedy jestem z Tobą.
A o to i dom babci. Ależ szybko dotarłam! Kwiaty przy domu - to jej arcydzieło. Mieczyk się pochylił, patrzy na mnie z niepokojem. A oto i ona, drzwi są uchylone, czeka na mnie. Ale jakaś ponura jest, milczy, prosi wzrokiem abym odeszła. Idę do niej, ale zamyka przede mną drzwi. Pukam! Widzę ją przy oknie, macha ręką abym odeszła .
Babciu, jak możesz?! Wpuść mnie! Przecież jestem twoją ukochaną wnuczką! Kocham cię! Otwórz!
Oparłam się o drzwi, w oczach łzy niezrozumienia i bezradności, obejrzałam się za siebie, drzwi wciąż są zamknięte. I znowu ogarnęłam wzrokiem całą boskość tego niezwykłego raju wokół mnie, od niebios po kwiaty - cóż to za piękno!
Otworzyłam oczy. Słońce jak zwykle obudziło mnie łaskocząc promieniami me rzęsy, oświetlając mój pokój.
Dziś mija 7 dzień jak nie ma Cię z nami… Babciu, brakuje mi Ciebie, ale teraz jestem o Ciebie spokojna…
PS
Sen przyśnił mi się dokładnie 7 dni po śmierci ukochanej babci. Sen dopełniłam wspomnieniami.
-----------------------
Natalia Korzeniowska
*** To jeszcze dziecko ***
Zosia urodziła się w polskiej rodzinie zesłańców w Kazachstanie, po zakończeniu II wojny światowej, 21 września 1945 roku. Jej ojciec uzyskał wtedy przepustkę, żeby ją zarejestrować w urzędzie w wiosce obok. Każde opuszczenie wioski trzeba było zgłosić komendantowi. Ten przepis obowiązywał do 1956 roku. Brak przepustki mógł się skończyć więzieniem. W tym czasie strasznie padało, można powiedzieć lało, polne drogi przypominały lawinę błota, więc do urzędu dotarł dopiero po 3 dniach, tj. 24 i ta data została datą urodzenia Zosi. Jak ktoś zna ten fakt, to żartuje, że Zosia to ma dobrze, bo może obchodzić urodziny przez 3 dni. Ponieważ były to czasy intensywnej rusyfikacji zesłańców, odmówiono nadania dziecku polskiego imienia Zofia, więc została Sofią, ale dla wszystkich przez całe swoje życie była Zosią. Ten sam los później spotkał jej brata, którego mama Zosi chciała nazwać Bolesławem na cześć śp. ojca, a który został Borysem.
Gdy taty zabrakło, urodził się Borys. Mama Rózia, którą już nazywano po rosyjsku Rozą, nie miała lekko. W wieku 30 lat została wdową z czwórką dzieci. Lecz nie sama, z Bogiem, modlitwa i wiara rozjaśniały ciemność każdego dnia i dawały nadzieję na lepsze...
Dzieciństwo Zosi wołało ją do zabawy, a życie zmuszało do obowiązków. Jako jeszcze małe dziecko w wieku 6-7 lat pasła gęsi swoje i cudze, żeby zarobić na dodatkowy kawałek chleba, który nieraz te same gęsi potrafiły porwać, gdy się bawiła z dziećmi lub zasnęła po zabawie. Z gromadą innych wygłodniałych dzieci czasem zakradała się do ogrodów kołchozu po marchewkę czy ogórka. Zdarzało się, że próbowała porwać choć garść zboża z wozu w kołchozie i dostawała wtedy batem po plecach razem z innymi dziećmi, jeśli trafiły na „gorliwego” stróża. Lecz jak się trafiło na pana o dobrym serduchu, to udawał, że ich nie widzi. Oprócz zabawy, chciało się po prostu jeść… Latem, aby pomóc mamie w przygotowaniu obiadu, zbierała razem z rodzeństwem suche krowie odchody („placki”) na opał do pieca. To było cenne źródło opału w stepowych warunkach. Latem gotowali na podwórku. Do wszystkiego dało się przywyknąć i ze wszystkim można było sobie poradzić, gdy nie było innego wyjścia.
Jej dzieciństwo za wcześnie dobiegło końca. Gdy Zosia miała prawie 13 lat, podjęto w domu decyzję, że Zosia, tak jak jej siostry, pójdzie do pracy do kołchozu, a 7. klasę skończy w szkole wieczorowej. Była szansa, że jeżeli więcej osób będzie pracować, to na „trudodni” można będzie kupić materiał na remont ziemianki lub pomyśleć o przeprowadzce do jakiegoś domu. Ziemianka się sypała i na każdym kroku było widać brak gospodarza w domu.
W kołchozach do 1966 roku pracownicy nie otrzymywali wypłaty. Jeden dzień pracy zaliczał się jako 1 „trudodzień” i na karcie pracy odnotowywało się to jedną kreską. Potem „trudodni” można było wymienić na zboże lub dostępne produkty czy usługi z kołchozu.
Rok 1958. Zosia ma 13 lat i rozpoczyna swoją pierwszą pracę w kołchozie. Pod jej opieką znajduje się około 20 cieląt, które ma nakarmić i zadbać o czystość w oborze, a wieczorami czekała ją jeszcze nauka w szkole. Z karmieniem jeszcze jako tako dawała sobie radę, lecz z nakładaniem nawozu na przyczepkę, która była doczepiona do konia i przejeżdżała środkiem obory, to czasem nie nadążała. Nie miała tyle siły, aby widłami to szybko naładować. Czasem była niewyspana, bo siedziała do późna nad lekcjami, a praca w kołchozie rozpoczynała się o świcie. Lecz gdy był niedaleko pan Janek Umiński, do którego się zwracała „wujku Iwanie” (dla Rosjan był Iwanem), czuła się bezpiecznie, bo zawsze spieszył jej z pomocą.
Zdarzało się, że któraś z kobiet jej zazdrościła i słyszała różne komentarze na swój temat. Wujek Iwan wtedy ostro reagował: „Milcz staro babo, czy nie widzisz, że to przecież jeszcze dziecko?!” Strasznie się smucił, gdy widział, że dziecko musi pracować na równi z dorosłymi, tym bardziej, że nie miał własnych.
Zosia była panu Janowi za to bardzo wdzięczna. Opowiadała o jego postawie życiowej swoim dzieciom, stawiając go za wzór życzliwości i uczciwości, bo przecież nie jest ważne skąd pochodzimy, ale jakimi jesteśmy ludźmi.
Godząc pracę ze szkołą, Zosia przetrwała ten pierwszy i ciężki rok pracy.
Po paru latach Zosia wyszła za mąż i wyjechała do większej miejscowości, gdzie założyła rodzinę, wychowywała trójkę dzieci i pracowała jako sanitariuszka w szpitalu przez resztę swojego życia. Bardzo lubiła swoją pracę. Lubiła pomagać innym.
W roku 1999 przebyła zawał i znajdowała się na oddziale w szpitalu. Były to ciężkie czasy w młodej Republice Kazachstanu po rozpadzie ZSRR. Wtedy wszystkiego brakowało. Z dużego szpitala został czynny nieduży budynek i przyjmowano na oddział tylko te osoby, które miały własne leki, zastrzyki, włącznie ze strzykawkami. Strach było chorować, ale jak to mówią, choroba nie wybiera...
Zosia, leżąc na szpitalnej sali, usłyszała znajomy głos na korytarzu. Zerwała się z łóżka i przypomniała sobie od razu, że musi to robić o wiele wolniej. Małymi krokami powoli zmierzała w stronę znajomego głosu na korytarz. Drzwi do gabinetu lekarskiego były otwarte. Zatrzymała się jeszcze raz na chwilę, aby się upewnić, czy to jest możliwe?
Z niecierpliwością wyczekiwała pod drzwiami… Z rozmowy lekarza wynikało, że pacjent jest poważnie chory, ma problemy z sercem i wymaga pilnego leczenia. Niestety, nie stać go było na leki. Nie wytrzymała, przeprosiła znajomego lekarza za przerwaną rozmowę i zwróciła się do starszego pana, który spojrzał w jej kierunku i już nie miała wątpliwości: „Wujku Janku, to ja, Zosia Jaworska. Czy pamięta pan Zosię?”. Przez chwilę się zastanawiał, potem się uśmiechnął, pokiwał z niedowierzaniem głową i znów popatrzył na nią jakby zobaczył ją dopiero teraz: „Tak… to przecież było jeszcze dziecko…”
„Pamiętałam o panu przez całe życie…” Przytuliła go: „Proszę się nie martwić, załatwię panu leki”. Ponieważ Zosia miała podobne schorzenia, część leków mogła przekazać ze swoich. Resztę leków potrzebnych panu Janowi wykupił w aptece mąż Zosi. Zostawiła mu też pieniądze. Nie chciał przyjąć, lecz nalegała, żeby wziął, chodziło o jego zdrowie i życie, a ona sobie poradzi, ma już dorosłe dzieci, pomagają jej. Był bardzo wzruszony. Przytulił ją w znak wdzięczności, miał łzy w oczach, Zosia też... Łzy wzruszenia podczas tego spotkania po 40 latach udowodniły światu kolejny raz, że dobro wraca, nawet po tak długim czasie …
PS.
Ta historia o mojej mamie – Zofii Rebczyńskiej, z domu Jaworskiej,
która teraz mieszka razem ze mną w Lubaniu
------------------------------
*** Natalia Korzeniowska ***
Sprawdź nas:
Strona www stworzona w kreatorze WebWave.